Pogrzeb w 1952 r. i bidulec.

Czerwiec 1952. Bielanka pow. Lwówek Śląski. Wówczas miałem 4 latka. W mojej pamięci na zawsze utrwalił się pogrzeb babci (ur. 8-11-1904 zm. 11-06-1952). Szedłem za zaprzęgniętym wozem. Na nim trumna. W trumnie babcia. Było pod górkę. Nie wiem. Czy to moje łzy. Czy też deszcz zasłaniały widok. Marzec 1954 mamie pękło serce. Przeżyła tylko 26 lat. Kwiecień 1954 tata został zamordowany z urzędu. Przeżył tylko 34 lata.

Wówczas, w 1954 r. po śmierci rodziców, wraz z dwoma młodszymi braćmi wylądowaliśmy w bidulcu = dziecięcy pierdel = Państwowy Dom Dziecka. Funkcjonował na sowiecką modłę. Dzieci dzielono na grupy tak jak klasy w szkole. Tym sposobem, my bracia, nie byliśmy w jednej grupie. Osobno sypialiśmy i jadaliśmy. W ów czas też nie byłem świadom, że mam jeszcze jednego braciszka. Miał 10 miesięcy… Dowiedziałem się o nim przypadkowo. Na początku 60-tych lat XX wieku.

Bardzo długo nie miałem pojęcia za cóż nas, czterech rodzonych braci, wówczas: Heniu 10 miesięcy, Czesiu 3 latka, Edek 5 latek i Zbyszek 6 latek, podły ojczym i macocha =  władze PRL-u tak okrutnie potraktowały. Heniu i Czesiu zostali poddani adopcji. Do różnych rodzin. A co! My dwaj starsi Edek i Zbyszek praktycznie cały czas byliśmy niby razem ale osobno. W oddzielnych grupach. Każdy z nas miał innego wychowawcę. Inne sypialnie. Różne miejsca na stołówce i w uczelni gdzie odrabialiśmy lekcje. W bidulcu = dziecięcy pierdel = Państwowy Dom Dziecka przekiblowałem ponad 12 lat na Dolnym Śląsku. W tym czasie, jako stanowiący zagrożenie dla władzy, zaliczyłem 6 placówek. W tym dwa Caritasy. Skąd jakaś „ciocia” zabrała Czesia na cukierki. I więcej już go nie zobaczyłem…

Po kolejnej zmianie bidulca = dziecięcy pierdel = Państwowy Dom Dziecka w 1960 r. wylądowałem w Płakowicach. Dziś to dzielnica Lwówka Śląskiego. Wypada nadmienić, że kilka lat wychowywałem się z dziećmi, w moim wieku, z Korei. W ramach internacjonalistycznej pomocy Polska wspierała komunistyczną Koreę. Z tych Płakowic do Bielanki to zaledwie 6 km. Któregoś dnia jeden z wychowawców zawiózł mnie do Bielanki WFM-ką. To taki motocykl. Wówczas na własne oczy zobaczyłem groby moich rodziców i babci. Obok tych grobów był stary i zaniedbany „poniemiecki” cmentarz ze zniszczoną kapliczką. Cmentarz był otoczony kamiennym murem. Jeszcze długo były to jedyne polskie mogiły. Na tym „poniemieckim” cmentarzu obok „moich grobów” rosły dorodne dwie czereśnie. Bliżej czarna a nieco dalej, obok zniszczonej kapliczki – żółte. Owoce były słodkie i soczyste. Te czereśnie z Edkiem traktowaliśmy jak własne. W bidulcu = dziecięcy pierdel = Państwowy Dom Dziecka praktycznie nie dostawaliśmy owoców. Z tego powodu zapraszaliśmy swoich zaufanych kolegów na te rarytasy. Słodziutkie czarne i żółte czereśnie. A było ich sporo.

Bidulec = dziecięcy pierdel = Państwowy Dom Dziecka opuściłem w wieku 18 lat. Dłużej nie byłem w stanie zdzierżyć. Mój podły ojczym i macocha na odchodne dali mi. Wyuczony zawód po trzyletniej zawodówce – frezer. Ciuchów za 1.200 zł, około 400 zł wyprowiantowania (miesięczny koszt wyżywienia), na bilet do Gdańska, kołdrę, poduszkę i dwie zmiany pościeli. Nie miałem walizki. I tak w sierpniu 1966 r. rozpocząłem zarabiać  jako stażysta na własne utrzymanie w Gdańskiej Stoczni Remontowej. Wówczas wydział W-1 Silnikowy.

Dodaj komentarz