JAROSLAV HAŠEK (1883 – 1923) czeski pisarz w 1911 r. stworzył słynnego wojaka Szwejka m. in.: Dobry wojak Szwejk i inne osobliwe historyjki, Przygody dobrego wojaka Szwejka oraz założył Partię Umiarkowanego Postępu (W Granicach Prawa). Nad kuflem piwa w jakiejś praskiej gospodzie sformułowano: hymn, dezyderaty, program, postulaty…
HISTORIA PARTII UMIARKOWANEGO POSTEPU
(W GRANICACH PRAWA)
Prześladowanie pierwszych chrześcijan na Winogradach, str. 34-36
Do naszej siedziby przychodził pan Kopytko. Był to człowiek nader pobożny, nie kryjący tego, że nami po prostu gardzi. My bowiem nie wyrażaliśmy się zbyt pobożnie o miłym Panu Bogu, a pan Kopytko uważał za swój święty obowiązek przy dziesiątym kuflu piwa stanąć w obronie Boga. Tak więc nazywaliśmy go „pierwszym chrześcijaninem na Królewskich Winogradach”. Otulony w swój hawelok wchodził zadumany i cichy – tak samo wchodzili pierwsi chrześcijanie do starożytnych osterii, przepełnionych rzymskimi żołdakami. A kiedy podnosił w tej bezbożnej atmosferze kufel piwa, czynił to z takim nabożeństwem, jakby w czasach świętego Piotra podnosił cyborium. w katakumbach. Najwyższym znakiem jego uszczypliwej pogardy było, gdy wychodząc wołał w kierunku naszego stołu: – No to z Bogiem!
Kilkakrotnie próbowaliśmy odebrać mu jego Boga, ale on zawsze z tępą rezygnacją kręcił głową i mówił: – To wszystko na nic, mówcie sobie, co chcecie. W tej wierze, w której się urodziłem, także umrę. – Czasem mówił też: – W tej wierze, którą wyssałem z mlekiem matki …
Z zawodu był grabarzem i prawdopodobnie to właśnie miało wpływ na pobożność jego myśli, choć skądinąd nie wypowiadał się o owych ostatnich sprawach człowieka z należytą pobożnością, opowiadając: – To ci miałem znowu roboty, zanim udało m1 się dzisiaj wepchać tę starą babę do trumny. – Jego pobożność nie przeszkadzała mu też namiętnie grać w karty.
Tak więc zdarzyło się, że pewnego dnia w sobotę, kiedy graliśmy w oko, uprosił nas, żebyśmy go przyjęli do naszego grona. Najpierw miał szczęście, ponieważ się na początku gry przeżegnał. Potem jednak karta mu się odwróciła i przegrał co do grajcara całą swoją tygodniową pensję. Mając niejasne przeczucie, że gdyby grał dalej, odegrałby się, zapytał nas, czy me pożyczylibyśmy mu 5 koron, żeby grać dalej. Czyli z naszymi pięcioma koronami przeciw nam.
– Z największą przyjemnością, drogi przyjacielu – powiedzieliśmy mu – ale da nam pan w zastaw zegarek i oświadczy, że nie wierzy pan w Pana Boga. – W banku było właśnie 5 koron.
W duszy pana Kopytki odegrała się jedna z wielkich walk duchowych.
Podobne rysy twarzy mieli z pewnością chrześcijanie z czasów Nerona, kiedy postawieni przed władcą mieli oświadczyć, że wyrzekają się swego Boga.
– Nigdy! – krzyknął Kopytko.
– Wobec tego gramy bez pana!
To znaczyło mniej więcej tyle, jakby w Rzymie imperator krzyknął: ,,Rzucić go bestiom na pożarcie!”
Na twarzy Kopytki pojawiły się oznaki cierpienia, walki okrutnej, straszliwej.
Zamiast drapieżników w cyrku ujrzał w duszy obraz swojej żony.
– Panowie – powiedział nagle, oddając nam zegarek – no więc ja w Pana Boga nie wierzę!
Dostał pięć koron i zawołał: kiedy dostał kartę: – A jednak wierzę w Pana Boga, pięć koron,
o całość!
Przegrał je. Potem krzyczał: ,,Nie wierzę w Pana Boga” i pożyczył sobie na ślubną obrączkę od właściciela lokalu dziesięć koron, po czym przegrał je z okrzykiem: „Jest jeszcze Pan Bóg na świecie!” Potem zastawił płaszcz i wreszcie przyszła po niego żona.
W następną niedzielę pojechał pokutować na Świętą Górę i przywiózł właścicielowi lokalu różaniec.
Represje kół rządowych wobec nowej partii, str. 37-40
Kiedy pan Kopytko wrócił ze Świętej Góry, poszedł i zadenuncjował nas na policji, gdzie oświadczył, że gramy w zakazane gry, źle mówimy o Panu Bogu oraz możnych tego i tamtego świata. Od tej pory siadywał między nami pan Markup. Kim był ten Markup? To dobry człowiek. Urzędnik komisariatu policji. Miał małą pensję i sześcioro dzieci. W tych czasach, kiedy zbierało się w Pradze na wielką burzę o powszechne prawo wyborcze, ludzie jego pokroju dorabiali sobie, składając donosy przełożonym, którzy przekazywali je dalej policji państwowej w Wiedniu. Poza tym było to właśnie po wizycie Jego Cesarskiej Mości w Pradze. Pan Markup chętnie by coś zarobił. Już Chateaubriand mówił, że policja jest zawsze romantyczna. A kiedy Kopytko w wydziale bezpieczeństwa oświadczył, że już nie może wytrzymać tych rozmów w naszej gospodzie, posłali tam pana Markupa. Nie zważając na to, że jest ojcem sześciorga dzieci. Kiedy pobożnego Kopytki pytał się pan komisarz: -A co to za ludzie? – odpowiedział: – To łotry, panie dobrodzieju. – I ojciec sześciorga dzieci poszedł między tych łotrów. Poszedł niby rzymski legionista do Brytanii, by stanąć na przedniej straży we mgle obcej wyspy. I myślał, że go nikt nie zna. Ale znal go bratanek dyrektora policji, który z nami siadywał, i po prostu powiedział, kiedy pan Markup wyszedł pierwszego wieczoru: pierwszego wieczoru: pierwszego wieczoru: pierwszego wieczoru: – To jest Markup. – To co nam o nim opowiadał, było żałosne. Człowiekowi temu można było spokojnie dać w pysk – ma sześcioro dzieci i za każdy policzek dostaje dwie korony tantiem. Poza tym dostaje diety, a właściwie nokturny, per 5 koron za każdą wizytę w zbójeckim barłogu. W ten sposób płacą mu zaledwie 52 złote miesięcznie.
Następnego wieczoru przyszedł pan Markup wcześniej od nas i zasiadł przy naszym stole z miną wielkiego niewiniątka. Kiedy przyszliśmy, przepraszał, że usiądzie przy innym stole, ale poprosiliśmy, żeby spokojnie został bo jego towarzystwo sprawia nam przyjemność. Że wprawdzie mówimy o polityce, ale to mu chyba nie będzie w żaden sposób przeszkadzać. ,,A więc postanowione” – mówił mój przyjaciel Mahen cicho, żeby pan Markup mógł usłyszeć. ,,Tak – powiedziałem – robię ostatnie przygotowania”. ,,Czy wiedzą już o tym na Morawach?” – nachylił się ku nam inżynier Kun. ,,Morawy wiedzą już o wszystkim” – powiedziałem głośno. Pan Markup drgnął: ,,Znam, za pozwoleniem, Morawy – odezwał się. – Morawy to kraj, który stał zawsze u boku Czech”. ,,W tym raczy się pan mylić” – powiedziałem. „Ależ panowie – mówił pan Markup – wiadomo wam chyba, że Morawianie padli pod Gwiazdą”. ,,To coś nowego – oświadczył Opocensky – czy pan wie, że o tym nie wolno mówić? Że mógłby się pan pięknie urządzić? Zacząłby pan na przykład mówić o cesarzu Ferdynandzie …”
Pan Markup przymilnie się uśmiechnął: – Czy uważacie panowie, że cesarz Ferdynand był jakimś nadzwyczajnym człowiekiem?
– Z całą pewnością – powiedziałem z powagą. – Człowiek, który potrafił zdeptać w roku 1620 głowę wężowi buntu, Jest z pewnością godzien czci. Zwłaszcza jeśli zważymy, że należy do dostojnej dynastii Habsburgów.
– A jednak, panowie – powiedział pan Markup – kazać ściąć tylu czeskich panów na Rynku Staromiejskim.
– Czyżby pan tego żałował? – krzyknąłem dziko. – Wszak była to śmiesznie łagodna kara dla tych rebeliantów, którzy wyrzucili namiestników z okien królewskiego Zamku Praskiego, zdetronizowali swojego króla: powołali na tron czeski cudzoziemca, własnemu królowi wybili w bitwach przeszło 20 OOO żołnierzy. I pan staje w obronie tych ludzi? Taki z pana Czech? Wstyd! Jestem przekonany, że za chwilę zacząłby pan mówi? o rewolucji węgierskiej z roku 1848, chwalić Kossutha, że taki z niego zuch, a tymczasem ten łobuz fałszował banknoty i zbuntował całą tę hołotę przeciw dynastii Habsburgów, a kiedy go miano powiesić, uciekł , łajdak! I teraz .pan spokojnie tu przychodzi, i zaczyna bronić Kossutha, i pochwalać rewolucję węgierską, i krzyczeć tutaj „niech żyje rewolucja!…
– Ależ panowie, przecież ja nic takiego nie mówiłem.
Powstałem: – Ci oto panowie są świadkami, że pan to mówił. prawda, że mówił, przyjaciele?
– Tak – zawołali wszyscy – i jeszcze gorsze rzeczy.
Mahen wstał: – Pan, panie, wślizgnął się w to uczciwe grono, żeby tu propagować hasło zdrady stanu, pan bluźnił przeciw Panu Bogu przy tym stole, gdzie siedzą sami synowie katolickich rodzin, wykrzykiwał, że nie wierzy w Boga i drwił z nieomylności papieża, nas, porządnych obywateli, chciał sprowadzić na manowce, herezji i niewiary, a na to jest tylko jedna odpowiedz – kryminał. Panie gospodarzu, proszę zawołać posterunkowego.
– Ależ panowie…
– Żadne ale, posterunkowy musi stwierdzić pańską tożsamość a my zadenuncjujemy pana za zniewagę religii, obrazę majestatu i temu podobne sprawki, zrozumiano? Naszym hasłem jest „Za Boga, Ojczyznę i Króla!” A pan chce nas tego pozbawić? Że też panu nie wstyd, taki wykształcony człowiek!
Zjawił się posterunkowy.
– Panie posterunkowy, proszę łaskawie stwierdzić tożsamość tego pana. Wyraża się niewłaściwie o Panu Bogu Wszechmogącym, o papieżu, o całej dynastii i deprawuje nas moralnie. Chce z nas zrobić anarchistów, terrorystów i bluźnierców.
Pan Markup wstał i powiedział spokojnie i z powagą: – Jestem pracownikiem policji.
Bratanek dyrektora policji poderwał się: – Człowieku, pan chyba oszalał! Niech się pan wylegitymuje! Gdybyż to wiedział mój biedny wuj!
Pan Markup zaczął przeszukiwać kieszenie i zdruzgotany oświadczył: – Ja tę legitymację musiałem zostawić w domu …
A bratanek dyrektora policji podszedł do posterunkowego i pokazując swoją legitymację z owym budzącym postrach nazwiskiem, powiedział z godnością: – Dyrektor policji, wasz szef, jest moim wujem. – I wskazując na nieszczęsnego Markupa, zakomenderował: – Odprowadzić!
I podczas gdy osłupiałego pana Markupa odprowadzał posterunkowy, niósł się za nim nasz dostojny chorał: ,,Nigdy nie rzucą wiary Morawianie, ojców dziedzictwo zachowaj nam, Panie!”
Pan Markup już się więcej między nami nie pokazał, ponieważ przeniesiono go do dyrekcji policji, do registratury, żeby odkurzał stare akta.
Skarbnik partii Eduard Drobilek, str. 65-67
Wszyscy ci literaci, należący do naszego grona, muszę niestety to stwierdzić, nie byli w stanie rzucić na szalę tego, co rzucił prosty człowiek z ludu, kolega Eduard Drobilek. Przeszłość miał nadzwyczaj urozmaiconą. Straciwszy wcześnie rodziców, co pisarz o znanym nazwisku, taki jak ja, zawsze zalicza do urozmaiconej przeszłości, zaczynając pisać biografię wielkiego człowieka – został osamotniony wśród burzliwego wiru życia i wyruszył pewnego pięknego dnia pieszo do swego wuja, gdzieś za Łabę koło Mielnika. I co go spotkało w drodze? Czy spotkały go przygody w nocnej ciemności otulającej dolinę Łaby, skoro Łaba, wystąpiwszy w tym czasie z brzegów, ryczała, bijąc falami o brzegi, których właściwie nie miała, ponieważ nie była jeszcze uregulowana? Drobilka spotkał żandarm. ,,Dokąd to, proszę?” – zapytał Drobilka żandarm z tym delikatnym sarkazmem, do którego są zdolni tylko żandarmi spotykający w godzinach nocnych podejrzane indywidua. Żandarm uważał Drobilka za takie indywiduum, a Drobilek odpowiedział bardzo uprzejmie:
– Dokąd to raczy wasza wielmożność?
– Ja idę do Neratovic – odpowiedział zaskoczony żandarm.
– A to przypadek, bo ja właśnie idę z Neratovic.
– Proszę pana – powiedział żandarm – czy u Sezemskiego jest jeszcze otwarta gospoda?
– To pan wybiera się do gospody? – zapytał Drobilek. – Czyli pan nie respektuje nawet zarządzenia ministerstwa wojny, które właśnie posterunkom żandarmerii nakazuje trwać we dnie i w nocy na posterunku i każdą rozkosz doczesną odrzucać, ponieważ właśnie w tych rozkoszach doczesnych tkwi niebezpieczeństwo, że obowiązki nie będą porządnie wykonywane. Pan na przykład zapytał mnie teraz, czy u Sezemskiego jest jeszcze otwarte. Pan, panie, nie wie, kim ja jestem, a ja się wręcz domyślam, że pan nie jest żandarmem tylko przebranym łobuzem. No bo będąc żandarmem, nie pytałby pan z pewnością nikogo w nocy na drodze, czy jest gdzieś otwarta gospoda. Pańskim świętym obowiązkiem byłoby zapytać mnie o dokumenty, a gdybym ich nie miał, zaaresztować mnie i odprowadzić na najbliższy posterunek, tam sporządzić protokół, a gdyby się okazało, że jestem łajdak i nikczemnik, powinien mnie pan przekazać zgodnie z zarządzeniem najbliższemu sądowi powiatowemu, gdzie byłbym sądzony za włóczęgostwo. Ja złożę skargę na pana.
– Ależ, łaskawy panie …
– Żaden łaskawy panie, ja mówię teraz z panem jak przyjaciel. Zna pan ministra obrony cywilnej?
– Nie znam, panie.
– Tym gorzej dla pana. Pan nie zna jego ostatniego rozporządzenia z roku 1901, z dnia 12 maja?
– Nie, proszę pana.
– Tak więc nie znacie tego rozporządzenia, w którym stoi, że spotkawszy w swoim rewirze podejrzaną osobę, której nie znacie, powinniście od niej zażądać nie tylko dokumentów, ale także zapytać: ,,Ile macie przy sobie pieniędzy?” A ja wyciągnąłbym swoją portmonetkę i powiedziałbym: Mam przy sobie tylko dwa grajcary, czyli ściśle – zgodnie z zarządzeniem ministerialnym z dnia 3 maja 1900 – cztery halerze. Wy oczywiście także nie wiecie, że każdy, kto u nas w Austrii podróżuje,
musi posiadać przynajmniej 4,50 korony? A ponieważ ja mam przy sobie tylko cztery halerze, brakuje mi do tej sumy ustanowionej prawem cztery korony czterdzieści sześć halerzy, które musicie mi teraz pożyczyć, chociaż was nie znam i wiem jedynie, że nie wypełnialiście należycie swoich obowiązków i że możecie być za to ukarani.
– Mam przy sobie tylko pięciokoronówkę – rzekł z rezygnacją żandarm.
– No to dawajcie – powiedział Drobilek. Żandarm przeszukiwał portmonetkę, aż zawołał zwycięsko: – Ależ ja mam drobne! Ile pan mówił, że panu brakuje do tej sumy?
– Cztery korony czterdzieści sześć halerzy.
I przy świetle kieszonkowej latarki elektrycznej wypłacił Drobilkowi całą sumę i w ten sposób Drobilek przyszedł do swego wujka z pieniędzmi żandarma. Od tego czasu opowiadają, że ten żandarm, który nazywa się Frantisek Kohout, pożycza nocą wszystkim podejrzanym facetom, których spotka podczas obchodu, cztery korony czterdzieści sześć halerzy, i tak się spłukał w czasie istnienia Partii Umiarkowanego Postępu (w Granicach Prawa), że w najbliższej przyszłości ma wystąpić z żandarmerii i będzie sam w nocy odgrywał podejrzane indywiduum. Tym czynem zapewnił sobie Drobilek sympatię wszystkich członków partii. W kolejnym rozdziale trzeba będzie powiedzieć o tym, jak w pewnej restauracji bohatersko zniósł utratę swojej narzeczonej.
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987, 2001
CDN