Mała Ojczyzna, to dla większości ludzi miejsce szczęśliwego dzieciństwa. Uczciwie powiem, że ja takiego miejsca nie mam. Bielanka to miejsce gdzie się urodziłem i gdzie spędziłem tylko kilka lat pierwszych lat swojego życia. Zawsze żartowałem sobie, że ja mam pochodzenie chłopskie, zaś moi młodsi bracia mają pochodzenie robotnicze, bo urodzili się w mieście powiatowym, we Lwówku Ślaskim. Z tego też powodu słoma zawsze wystawa mi z butów i nigdy tego nie wstydziłem się. Jako że powszechnie mówi się, że chłop ze wsi wyjdzie, ale wieś z chłopa nigdy. Udało mi się wyjść z tej wsi, a ta słoma w moich butach, jest tego niezaprzeczalnym dowodem. Dziś, to znaczy w 2009 roku,kiedy tam byłem, w Bielance, wioska zrobiła na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Walące się domy świadczą o tym, że wies wyludnia się.
Jak to się stało, że moi rodzice zamieszkali w Bielance? Z tego co ludzie opowiadali, to repatrianci jechali pociągiem, jeszcze w 1945 r. ze wschodu do Lwówka Śląskiego od strony Legnicy. Moi rodzice poznali się właśnie w tym pociągu. Wcześniej tory z Wrocławia do Jeleniej Góry ruskie rozebrali i wywieźli do Rosji wraz z trakcją elektryczną. Dlatego pociągi jeździły przez Legnicę a nie przez Jelenią Górę. Pociąg z repatriantami nie mógł wjechać do Lwówka, bo przed stacją był rozwalony wiadukt kolejowy i pociąg musiał zatrzymać się przed tym zniszczonym mostem. Dlatego ludzie rozpierzchli się po okolicy. Część udała się do miasta przez most drogowy na rzece Bóbr, inni jak moi rodzice, wybrali wieś. Myślę, że dość mieli miejskiego życia i wojny, i dlatego jako „mieszczuchy” wybrali wówczas wiejskie życie. Chcieli żyć z dala od miasta i ruchliwych dróg i w wiejskiej ciszy spędzić resztę swojego życia.
Cóż pozostało w mojej pamięci po dziesiątkach lat z mojej małej Ojczyzny?
Zdjęcia, które zaprezentowałem obok pokazują obecny stan domu, w którym się urodziłem. Dla mnie jest to widok przygnębiający. Pamiętam, że obok domu była szklarnia, gdzie panowała specyficzna atmosfera. Dziś po niej nie ma najmniejszego śladu. A ja, jak dziecko namiętnie ssałem własny kciuk. Z tego powodu mama lub babcia nakładali mi na tego kciuka piekąca paprykę, która rosła w szklarni. Na nic to się zdawało. Całymi dniami chodziłem z własnym kciukiem w buzi. I to jakoś tak samo ustąpiło.
Pamiętam również, ze któregoś roku była powódź. Wody było tak dużo, że stała ona w sadzie za domem. Wówczas to nasz tata brał nas do balii (to takie drewniane naczynie z klepek, które kiedyś służyło do prania) i pływaliśmy po naszym sadzie jak jakimś jeziorze. Musiało to być latem. Radość i nasz śmiech pamiętam po dziś. To były naprawdę fajne czasy. Byliśmy my dzieci i byli też nasi rodzice.
Pamiętam pogrzeb babci. Trumna na wozie, który ciągnął pod górę koń, a my szliśmy na za tym wozem. Był to pierwszy pogrzeb w Bielance po wojnie. Nie wiem czy to wówczas padał deszcz, czy też były to tylko moje łzy…
W tamtych czasach było sporo bezpańskich gołębi. Polowaliśmy na nie z tata. Nasze polowanie wyglądało w ten sposób, że trzeba było rozsypać plewy (to odpadki po młóceniu i czyszczeniu zboża), w których zawsze zostawały jakieś ziarenka. Nad tym plewami ustawiało się siatkę podpartą z jednej strony patykiem. Do patyka przywiązany był sznurek. Trzeba było zaczaić się i cierpliwie czekać. Nie zawsze udawało się szybko pociągnąć za sznurek. Ale czasami udawało się to zrobić dostatecznie szybko. Wówczas mieliśmy wspaniały rosół i prawdziwe gołąbki na obiadek.
Albo taki oto obrazek. Po podwórku chodzi sobie chłopczyk w wieku nie więcej niż dwa latka. W rączce trzyma chleb polany śmietaną, a może i wodą oraz posypany cukrem. Obok tego chłopczyka skaczą kury i dziobią w chleb trzymany przez dziecko. Chłopczyk niewiele jest większy od tych kur.
Tak jakoś utrwaliło się w mojej pamięci, że nasz dom był pełen dzieci. Byliśmy nie tylko my, stali domownicy, ale przyjeżdżały też dzieci starszej siostry mojej mamy. Do dziś nadziwić się nie mogę, jak my wówczas, w tym stosunkowo mały domu wszyscy tam pomieściliśmy się. Tak spora gromadka dzieci a byli przecież i dorośli
1953 rok. Wiejskie dzieciaki.
Pamiętam też, że obok jakiejś szopy rosła śliwa. Łatwo było wdrapać się na tę szopę i zrywać dojrzałe owoce. Ale zasięg dziecięcych rąk jest ograniczony. Chciałem sięgnąć dalej ale straciłem równowagę i runąłem w dół. Rozciąłem sobie czoło i z krwią zalewającą mi oczy, krzykiem i wielkim łzami pobiegłem do domu. Mama mnie opatrzyła, pogłaskała po głowie i przytuliła. Było to ostatnie takie matczyne przytulenie. Uczucia takiej ulgi później nie doznawałem przez bardzo wiele lat. Na samo wspomnie robi się „miękko” na sercu…