Chłopak z BIDULCA.

BIDULEC to dziecięcy pierdel występujący pod elegancką nazwą Państwowy Dom Dziecka. W takim to BIDULCU przekiblowałem ponad 12 lat od 1954 r. do mojej pełnoletności [18 lat] w 1966 r. Precyzyjnej daty osadzenia mnie w dziecięcym pierdlu nie udało mi się ustalić. Ostatni BIDULEC, w który przebywałem, to PŁAKOWICE powiat LWÓWEK ŚLĄSKI. Występujący w 2008 r. jako Zespół Placówek Edukacyjno – Wychowawczych, ul. Parkowa 9, 59-600 Lwówek Śląski. Dyrektorka tegoż BIDULCA ALA JANZ w 2008 r. odmówiła mi wydania wszystkich moich dokumentów jakie ostały się w tymże BIDULCU. Sądzę, że w jakimś BIDULCU (chyba Pogotowie Opiekuńcze we WROCŁAWIU) musiałem być umieszczony pomiędzy datami śmierci moich rodziców 5-03-1954 r. Umarła moja mama, Henryka Grabowska. Pękło jej serce. Przeżyła zaledwie 26 lat a 19-04-1954 r., kiedy to dokonano mordu mojego taty, Bronisław Grabowski. Przeżył 34 lata. Stąd widać, że przeżyłem więcej lat niż moi rodzice razem wzięci. Jako poszukujący agnostyk (niedowiarek) bardzo często czuję jakieś nadzwyczajne siły, które czuwają nade mną i stale popychają mnie i nakazują podejmować jakieś działania.

W mojej pamięci pozostały strzępy wspomnień z tamtych lat. A jako dzieci musieliśmy być wielkim zagrożeniem dla funkcjonowania władzy ludowej w Polsce. No bo czym wytłumaczyć to, że ciągu 12 lat co najmniej sześć razy zmienialiśmy z bratem placówki? Niby byliśmy z Edkiem w jednej placówce, ale osobno. W BIDULCU obowiązywał podział na grupy tak jak w szkole – na klasy. Edek jako młodszy o ponad rok chodził do szkoły o klasę niżej. I tym sposobem nie byliśmy w jednej grupie. Nie spaliśmy w jednej sypialni. A w stołówce nie zasiadaliśmy do jednego stołu. Takie to panowały obyczaje w dziecięcych pierdlach typu sowieckiego. BIDULCE są po dzień dzisiejszy. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem tego typu form „hodowania” dzieci i młodzieży. BIDULCE były i są źródłem zasilania świata przestępczego. Kto zechce może sobie o tym poczytać:

R.16. Bez rodowodu… 1. O historii i rodzinie. – B A R D Z O P O L I T Y C Z N I E (akuzator.pl)

Tekst był opublikowany w ZAGADNIENIA WYCHOWAWCZE A ZDROWIE PSYCHICZNE dwumiesięcznik nr 3-1984. Tekst pod tytułem Bez rodowodu, czyli kilka uwag o wychowaniu. Str. 90 do 115.

We wczesnym okresie naszego kiblowania z Edkiem byliśmy w co najmniej dwóch Caritasach. Tam zajmowały się nami siostry zakonne. Tak to przynajmniej pamiętam. Pamiętam Caritas w BARDZIE ŚLĄSKIM. Pamiętam, jak jedna taka siostra zakonna, nie nadała się do sprawowania opieki nad nami dziećmi. Biła nas dzieci sznurem, którym była przepasa. Raz złapała za zły koniec i krzyżykiem walnęła chłopca w głowę. Polała się krew. Po tym zdarzeniu ta zakonnica już nie miała dostępu do nas, dzieci.

Pewnego dnia zjawiła się jakaś „ciocia”, która zabrała Czesia na cukierki. Miała z nim wrócić. Nie wróciła. Nigdy już nie udało się nam spotkać. A Czesiu też miał niełatwe życie u swojej macochy. Zmarł w 1974 r. Przeżył zaledwie 23 lata. Czy to nie PODŁOŚĆ? Tak mogą postępować najpodlejsi ojczym i macocha. Przecież my byliśmy pod opieką państwa.

Pamiętam, że spośród dzieci w Caritasie w BARDZIE ŚLĄSKIM byłem najstarszym z dzieci i jako jedyny miałem pójść do pierwszej klasy. Siostry przygotowały mi oddzielny pokoik z klęcznikiem, a jedna z nich miała osobiście pilnować mojej nauki. Wszystko prysło jednego dnia. Z Caritasu przeniesiona nas do KARPACZA. BIDULEC był w centrum miasta pod nazwą ZNICZ. Tam to pierwszy raz spotkałem się z Koreańczykami. W ramach internacjonalistycznej pomocy władcy w Polsce pomagali bratniej wówczas Korei Północnej. Koreańczycy to byli chłopcy w naszym wieku. Mieli swoich wychowawców, którymi byli oficerowie. Podstawową karą było stawianie „przestępcy” na baczność a wychowawca-oficer walił chłopca po buzi. Z tego okresu jakimś cudem ocalały moje świadectwa z podstawówki. Zdumiewa mnie, że tam napisano jako miejsce urodzenia Kraków. Skąd to się wzięło? Przecież urodziłem się w Bielance. Niemal każde kilkuletnie dziecko zna swoje miejsce urodzenia.

W 1959 r. jesienią z Karpacza przeniesiono nas do wsi SZAROCIN koło KAMIENNEJ GÓRY. Były to poniemieckie koszary. Widać było, że wcześniej urzędowali tu szabrownicy. Wyrwane kaloryfery. Okna zabite dyktą. Zarwane podłogi. Żeby nie marznąć nocą musieliśmy spać po dwóch w jednym łóżku. Wczesną wiosną, w marcu 1960 r. przerzucono nas do PŁAKOWIC, powiat LWÓWEK ŚLĄSKI. Z Płakowic do Bielanki jest około sześciu kilometrów. Jedne z wychowawców zawiózł mnie do Bielanki. Tam po raz pierwszy [od 1954 r.] byłem nad grobami moich najbliższych: babci Juli oraz rodziców. Były to wówczas jedyne groby obok poniemieckiego cmentarza. Rosły tam dzikie czereśnie żółte i czarne. My z Edkiem zapraszaliśmy później swoich kolegów na te czereśnie. Traktowaliśmy te drzewa i ich owoce jako nasze…

I tak to trwało do ukończenia przeze mnie podstawówki. Chciałem pójść do technikum, ale derekcja BIDULCA stwierdziła. Powtarzałeś czwartą klasę i gdybyś poszedł do technikum to skończysz 18 lat przed ukończeniem technikum i będziesz musiał się usamodzielnić [całkowite zerwanie związku z BIDULCEM]. Skąd wówczas weźmiesz pieniądze na utrzymanie? Tym sposobem wylądowałem w Zasadniczej Szkole Metalowej w JELENIEJ GÓRZE i uczyłem się na frezera. Przez trzy następne lata mieszkałem w internacie nieopodal szkoły w JELENIEJ GÓRZE. A warsztaty szkolne mieliśmy w Cieplicach Śląskich. Dojeżdżaliśmy tramwajem. Na tych warsztatach „odchodziła” normalna produkcja. Wytwarzaliśmy między innymi: belowaczki (do ściągania taśmy na opakowaniach), podnośniki zębatkowe i wiertarki stołowe. To była dobra szkoła.

Tak zwanego usamodzielnienia [całkowite zerwanie związku z BIDULCEM podobnie jak więzień, który opuszcza zakład karny] dokonałem 31-07-1966 r. Oznaczało to uwolnienie się z dziecięcego pierdla. Otrzymałem tak zwane „wyprowiantowanie” za jeden miesiąc. Było tego, jak pamiętam 470 zł. Wręczono mi też: kołdrę, poduszkę, dwie zmiany pościeli i bilet na pociąg do dowolnego miejsca w Polsce. Tak wyposażony i ze świadectwem zawodówki z zawodem frezer musiałem rozpocząć samodzielny byt egzystencjalny na wolności. Przyjechałem do Gdańska, gdzie starsza siostra mojej mamy, Zofia, pomogła mi w moim samodzielnym starcie w moje dorosłe życie. Jej samej nie było lekko. Miała pięcioro dzieci w wieku zbliżonym do mojego.

W końcu znalazłem pracę w Gdańskiej Stoczni Remontowej na wydziale silnikowy W1. Nie było pracy dla frezera, ale dla ślusarza tak. Moja brygada zajmowała się głównie, w ramach remontu statków, chłodnicami i skraplaczami. Musiałem jeszcze odbyć staż. A na tym stażu to otrzymywałem około 750 zł. Tego nie starczało na życie. Moje dziurawe buty „zelowałem” kryngielitem, to taki materiałem na uszczelki w arkuszach. Tak chodząc w butach nie zostawiałem już za sobą bosych śladów. A jesienią nogi szybko marzły. Szła zima, a ja nie miałem palta. Wówczas jeden ze starszych kolegów stoczniowców podarował mi swój za duży na mnie płaszcz. Inny stoczniowiec miał znajomego krawca, który za darmo dopasował ów płaszcz do mojej młodzieńczej postury. Po tym był jak nówka. Pieniędzy jakie otrzymywałem za ciężką stoczniową robotę nie starczało na własne utrzymanie, a wykorzystywać cioci nie chciałem. Tym sposobem zmieniłem wykonywany zawód. Z wydziału W1 przeszedłem do W10 konserwacja (głównie czyszczenie) i malowanie statków. Największy syf (fetor, smród i śmieci w każdym zakamarku) był na „ruskich rybakach”. A czego to nie było w zezach (najniższa i przylegająca do stępki, wewnętrzna część kadłuba statku, gdzie gromadzą się wszystkie śmieci i woda) tych statków? Tym sposobem z robotnika wykwalifikowanego stałem się niewykwalifikowanym. Ale moje zarobki wzrosły kilka razy? I cóż z tego, że czasami trudno było domyć się po robocie na „ruskich rybakach”? Nie brakowało mi wówczas pieniędzy na to, by po ciężkiej robocie pójść z kolegami do „Bonanzy” na piwo. Starczyło też i na jakąś przekąskę…

Wiosną 1967 r. zostałem wezwany do Wojskowej Komendy Uzupełnień celem dokonania rejestracji i powołania do obowiązkowego obycia zasadniczej służby wojskowej. Z uwagi na wykonywany zawód miałem być powołany do Marynarki Wojennej. Tam służba wojskowa trwała 3 lat. Nie chciałem tych lat zaliczyć jako kolejne przymusowe kiblowanie. W tym roku 1967 powstały dwuletnie i trzyletnie Szkoły Chorążych. Była to szansa dla takich chłopców jak ja po zawodówkach. Dla nas chłopców po zawodówkach szkoła trwała trzy lata i kończyła się maturą. Tym sposobem znalazłem się w Szkole Chorążych Personelu Technicznego Wojsk Lotniczych w OLEŚNICY ŚLĄSKIEJ.

 

Dodaj komentarz